Śląsk – między Polską a Białorusią
Tomasz Kamusella
University of St Andrews
Sąd Najwyższy postanowieniem z 14 lutego 2007 roku (III SK 20/06, skład sędziowski: Kazimierz Jaśkowski, Zbigniew Myszka, Andrzej Wróbel), zadecydował, że nie można zarejestrować w Polsce Związku Ludności Narodowości Śląskiej. „Nie można bowiem deklarować przynależności do narodu [śląskiego], który nie istnieje”. Pięć lat później, dnia 5 grudnia 2013 roku, na podstawie tego samego orzeczenia, Sąd Najwyższy (III SK 10/13, skład sędziowski: Kazimierz Jaśkowski, Maciej Pacuda, Krzysztof Staryk) przyczynił się do wszczęcia proceduru odbierania rejestracji Stowarzyszeniu Osób Narodowości Śląskiej. Ponadto, aby nie było wątpliwości, sąd dodał, że „wyniki spisu powszechnego przeprowadzonego w 2011 r. nie mogą implikować poglądu o istnieniu narodu śląskiego”.
W okresie międzywojennym, kiedy tzw. „Kresy Wschodnie” stanowiły deczko ponad połowę powierzchni ówczesnej Polski, dominowała opinia, że Białorusini i Ukraińcy (polskie urzędy odmawiały im tego miana, uparcie nazwając ich „Rusinami,” a ich ukraiński język – „językiem ruskim”; zaś Białorusinów wolano zwać „tutejszymi”) to „masa etnograficzna”, taka „zacofana tłuszcza bez żadnej świadomości narodowej”. W traktacie ryskim z 1921 roku, kończącym wojnę polsko-bolszewicką, zwolennicy Romana Dmowskiego podzielili ową „masę” po połowie między Polskę a bolszewicką Rosję. Plan był taki, że po upływie jednego pokolenia „nowoczesny” przecież naród polski i rosyjski wchłoną (czytaj: spolonizują i zrusyfikują) „swoje połówki” tejże „etnograficznej masy”. Międzywojenny działacz narodowo-katolicki, Wojciech Wasiutyński, taki miał oto pogląd na Białorusinów: „Białorusini narodem nie są. […] Uznawanie Białorusinów za naród lub dopomaganie im do tego, by się jako naród wyodrębnili, jest doktrynerstwem […] poświęceniem dla doktryny przyszłości Narodu Polskiego” (w: J. Tomaszewski. 1985. Ojczyzna nie tylko Polaków, s 92).
Widać tu niezwykłą ciągłość endeckich idei, wartości i przekonań, między polską elitą polityczną międzywojnia a okresu postkomunistycznego. W skrócie – tylko Warszawa ma prawo decydować o istnieniu lub nie języków i mniejszości (narodowych czy etnicznych) na terenie Polski. I to niezależnie od wyników spisów czy opinii samych obywateli. Tą doktrynę realpolitik zwięźle streścił Józef Stalin, który zwykł mawiać „Nieważne jak kto głosuje, lecz kto liczy głosy” (w: Jan Łopuszański. 2005. Nadzieja Europy, s 55).
W najbliższą niedzielę (11 października 2015 roku) odbędą się wybory prezydenckie w Białorusi, w których bez cienia wątpliwości, po raz piąty z rzędu, wygra Aleksander Łukaszenka. Zgodnie ze sprawdzoną metodologią stalinowsko-putinowskiej demokracji sterowanej. Proponuję, aby w gratulacjach od Polski, Sąd Najwyższy podzielił się z Mińskiem doświadczeniami w „po demokratycznemu” sprawnym zarządzaniu kraju. Łukaszenka od dłuższego czasu ma pewne problemy z trzystutysięczną mniejszością polską w Białorusi. Szczęśliwie między białoruskimi spisami z lat 1999 i 2009, liczebność tej mniejszości spadła o jedną czwartą z 395,000 do 294,000 osób.
Lecz przekonywanie ludzi metodami administracyjnymi, żeby deklarowali „prawidłową” narodowość, wiąże się wprost proporcjonalnie ze wzrostem liczby więźniów politycznych, co (poza Chinami) nie świadczy dobrze o danym państwie i jego administracji. Aby uniknąć takiej plamy na honorze, wystarczy podzielić się z Białorusią polskimi doświadczeniami w zakresie „unieistniania” narodu Ślązaków i języka śląskiego. Przecież, na co dzień, większość białoruskich Polaków lepiej się posługuje rosyjskim niż językiem białoruskim. A ich język domowy to nic innego niż tylko lokalne gwary słowiańskie (w Polsce błędnie określane mianem „kresowych”, pomimo, że żadnych Kresów już nie ma od lat bez mała 70), czyli gwary języka białoruskiego.
Co tam więc spisy i ich wyniki, polski Sąd Najwyższy podpowiada, że te w żaden sposób nie mogą ograniczać suwerennego państwa prawa. Stąd wniosek, że wyniki białoruskiego spisu powszechnego przeprowadzonego w 2009 roku nie mogą implikować poglądu o istnieniu polskiej mniejszości narodowej na terenie Białorusi. I dlatego nie można deklarować przynależności do mniejszości, która nie istnieje. „Rzekoma mniejszość polska” to ni mniej, ni więcej tylko grodnieńska grupa regionalno-konfesyjna narodu białoruskiego. Otóż ci białoruscy Grodnieńszczacy w życiu publicznym posługują się językiem rosyjskim, a w domu i po wioskach północno-zachodnim dialektem języka białoruskiego. A obydwa, rosyjski i białoruski, to języki państwowe Białorusi.
Brzmi absurdalnie? Ale przecież w Białorusi Łukaszenki ponoć wszystko możliwe. A i od Polski w tym względzie wciąż można się jeszcze wiele nauczyć.
9 października 2015 roku
Dodaj komentarz
Musisz sie wlogować coby kōmyntŏwać.