Wpisy z: Marzec 2016

Dr hab. Tomasz Kamusella: O nazwach – Śląsk i Polska

320px-Śląsko_godka_-_konferencja_30.06.2008_4pO nazwach – Śląsk i Polska

 

Tomasz Kamusella

University of St Andrews

 

 

 

Ostatnimi czasy, w drugiej dekadzie XXI stulecia, znowu pojawia się w użyciu negatywnie nacechowany termin „ślązakowiec” na określenie zwolennika ruchu śląskiego, czy to kulturowo-językowego, czy też polityczno-narodowego. Ukuto go na przełomie wieków XIX i XX w galicyjskiej prasie polskojęzycznej o narodowym nastawieniu, kiedy okazało się, że w Śląsku Cieszyńskim (czyli wschodniej połowie Śląska Austriackiego) obok narodowych i kulturowych organizacji czeskich (czesko-morawskich), niemieckich oraz polskich, wyłonił się narodowy ruch śląski. Założona w roku 1909 Schlesische Volkspartei / Śląska Partia Ludowa stała się, pod przywództwem Józefa Kożdonia, najważniejszą siłą polityczną pośród ludności słowiańskojęzycznej w Śląsku Cieszyńskim. Po podziale Śląska Cieszyńskiego między Czechosłowację a Polskę w roku 1920, działał on głównie w granicach tego pierwszego państwa, bowiem Praga przestrzegała głównych zasad demokracji, inaczej niż Warszawa. Od roku 1923 do zajęcia Czechosłowacji przez Niemcy w marcu 1939 roku, Kożdoń był regularnie wybierany na stanowisko burmistrza Český’iego Těšína.

Wedle polskiej prasy był on „naczelnym ślązkowcem”, i niestety wielu jeszcze używa aż po dziś dzień tego obraźliwego epitetu, kiedy pisze o tym wybitnym polityku i samorządowcu śląskim. Pejoratyw ten utworzono poprzez dodanie końcówki zgrubiające (augmentatywnej) –owiec do etnonimu Ślązak, przez analogię do neologizmu „narodowiec”. W Polsce międzywojennej endecy (zwolennicy polskiego nacjonalizmu etnicznojęzykowego, głównie członkowie Narodowej Demokracji) używali terminu „narodowiec” jako pozytywnego określenia dla siebie samych. Stąd pod koniec lat 30tych XX stulecia wydawali w Katowicach czasopismo o tytule Narodowiec. Jednak przeciwnicy endecji i nacjonalizmu nadali pejoratywny wydźwięk słowu „narodowiec”, które dominowało w publikacjach PRLu, kiedy za komunizmu zachodziła konieczność wspomnienia o endekach.

Odmiennie od terminu „narodowiec” określenie „ślązakowiec” jest zawsze negatywne, bowiem zwolennicy śląskiego nacjonalizmu nigdy tego miana nie przyjęli jako określenia dla siebie samych. Zawsze postrzegali ów neologizm jako przyganę lub obelgę ze strony polskich narodowców. Zda się, że na gruncie polszczyzny dodanie końcówki –owiec do etnonimu (np. Ślązak > ślązakowiec) zawsze w rezultacie daje pejoratyw, odmiennie gdyby dodało się ją do rzeczownika niebędącego mianem etnicznym lub osobowym (np. naród > narodowiec). Pozwolę sobie przeprowadzić eksperyment: gdyby o członkach polskich lub rosyjskich organizacji narodowych zaczęto mawiać jako o „polakowcach” lub „rosjanowcach”, nie wydaje się, żeby w takich neologizmach choć część ich pola semantycznego mogła zostać odebrana pozytywnie.

Last but not least, nacjonaliści etnicznojęzykowi przywiązują dużą wagę do „ponadtysiącletnich dziejów” własnego narodu, co wedle nich daje im więcej praw niż narodom o krótszej historii. Dlatego warto się zastanowić, kiedy utworzono nazwy Polska i Śląsk, z których wywiedziono etnonimy Polak i Ślązak. Niemieccy badawcze tradycyjnie wywodzą miano Śląsk od germańskiej grupy etnicznej Silingów, która w II i III stuleciu naszej ery zamieszkiwała na terenie dzisiejszego Śląska. Ich polscy koledzy wywodzą tą nazwę od zrekonstruowanego (tj. nie potwierdzonego w zapisach) słowiańskiego słowa *ślъg oznaczającego „wilgoć”. (Ludność słowiańska osiadła w tym regionie w V lub VI wieku.) Stąd prawdopodobnie nazwa rzeki i góry Ślęży, od których chyba wzięto miano dla słowiańskiej grupy etnicznej Ślężanie. Etnonim ten zanotował tzw. Geograf Bawarski w łacińskiej kronice z połowy IX wieku.

Zaś co do nazwy Polska, to popularnie uważa się, iż została ukuta od słowiańskiego słowa „pole”, stąd miano grupy etnicznej Polan, która ponoć zamieszkiwała na terenie współczesnej Wielkopolski. Spośród Polan właśnie miała się wyłonić pierwsza dynastia polska, czyli Piastowie. Z tym podręcznikowym wyjaśnieniem jest jednak jeden poważny problem. Otóż Polanie byli wzmiankowani po raz pierwszy dopiero w połowie XV wieku przez Jan Długosza w kronice Annales seu cronicae incliti Regni Poloniae. Czyli od ich mniemanego przedzierzgnięcia się w założycieli państwa polskiego do momentu ich opisania przez Długosza upłynęło całe sześć wieków. Można więc domniemywać, iż kronikarz ten wymyślił (wyimaginował) sobie tychże Polan, bo dla narracji dobrze było, żeby nazwa Polska i Polacy wywodzili się od jakiś Polan, podobnie jak Francja i Francuzi od Franków, czy Anglia i Anglicy od Anglów.  Może, per analogiam, Długosz zapożyczył mitycznych Polan wielkopolskich od kronikarza ruskiego Nestora, który w drugiej połowie XI wieku odnotował istnienie grupy etnicznej Polan po obu stronach Dniestru w okolicach dzisiejszego Kijowa.

Tematyką historycznego (a nie mitycznego) pochodzenia nazwy Polska zajął się ostatnio znany archeolog i mediewista Przemysław Urbańczyk w obszernym studium o tytule Trudne początki Polski (2008). Na początku konstatuje, że nie istnieją żadne historyczne zapisy z interesujących nas wieków IX i X, które notowałyby Polan. Dlatego nieznane są nam nazwy słowiańskich grup etnicznych z terenu Wielkopolski. Zaś wracając do samej nazwy Polska, na podstawie zapisów historycznych, Urbańczyk wiąże jej powstanie ze Zjazdem Gnieźnienskim z roku 1000. Wtedy to Cesarz Otton III zawitał w stolicy państwa Księcia Bolesław (zwanego później Chrobrym). Wedle dokumentu z roku 991, wystawionego po łacinie przez ojca księcia, Mieszka, ich państwo zwało się Civitas Schinesghe („Państwo Gnieźnieńskie”) albo Civitas Chsinesghe („Grody Książęce”).

Za to w Świętym Cesarstwie Rzymskim, nad którym panował Otton III, państwo bolesławowe określano po łacinie jako Slavia („Słowiańszczyzna”). Był z tym kłopot terminologiczny, bowiem takie samo miano Slavia używali cesarscy skrybowie w odniesieniu do terenu dzisiejszych Czech, które po rozpadzie Rzeszy Wielkomorawskiej na początku X wieku znalazły się w granicach cesarstwa. Władca Slavii gnieźnieńskiej był partnerem cesarza, odmiennie od dynasty na tronie w Slavii czeskiej, co podlegał cesarzowi jako wasal. Z samej nazwy Slavia nie wynikało jasno czy chodzi o tego pierwszego lub drugiego, a pomyłka mogła oznaczać kolosalne problemy polityczne.

Dlatego, jak o tym pisze Urbańczyk na podstawie dokumentów z kancelarii cesarskiej, w ciągu pięciu lat od Zjazdu Gnieźnieńskiego, obarczono głównych skrybów cesarza zadaniem z zakresu jakbyśmy dziś powiedzieli brandingu. Mieli wymyśleć odpowiednio różną od czeskiej Slavii i dostojną nazwę dla państwa księcia Bolesława. Rzecz oczywista, wymyślali ja po łacinie, wtedy języku urzędowym zachodniego chrześcijaństwa. Po kilku mniej lub bardziej udanych próbach z różnymi formami obocznymi, zdecydowali się na nazwę Polonia. Z kolei słowiańska forma tej nazwy, czyli Polska, pojawia się w zapisach dopiero w XIV wieku.

Również dopiero wtedy, w XIV i XV stuleciu pojawia się nazwa Polak na określenie osoby. Etnonim (lub raczej socjonim) ten używany był do samoidentyfikacji przez szlachtę, wpierw z Królestwa Polskiego, a po Unii Lubelskiej z 1569 roku, przez szlachectwo z całego obszaru Rzeczypospolitej Królestwa Polskiego i Wielkiego Księstwa Litewskiego. Ograniczenie tego etnonimu do osób polskojęzycznych oraz jednoczesne rozciągnięcie jego znaczenia na mieszczan, a zwłaszcza chłopów nastąpiło dopiero w pięćdziesięcioleciu poprzedzającym utworzenie polskiego państwa narodowego w roku 1918. Było to wynikiem sukcesu z jakim spotkał się przyjęty przez narodową Demokrację program nacjonalizmu etnicznojęzykowego. Chociaż nie należy zapominać, że „wejście” chłopstwa do narodu polskiego było możliwe tylko dzięki likwidacji instytucji pańszczyzny przez państwa zaborcze. Większość „szlachetnie urodzonych” Polaków była przeciwna takiemu rozwiązaniu. Bo jakże „cham” też Polakiem?

Ta szlachecka w swym rodowodzie „pańskość”, wykluczająca poza obszar „Naszości” „tych innych”, w pewnym stopniu przetrwała w polskim nacjonalizmie do dziś. Ślązak, który chce pozostać Ślązakiem, w oczach narodowca (lubo „prawdziwego Polaka”) jawi się jako „wraży ślązakowiec”. Nic to, że w zgodzie z Polską Konstytucją, która definiuje Naród Polski jako wszystkich obywateli Rzeczypospolitej, Ślązacy są i chcą być Polakami, jak i Europejczykami (bowiem od roku 2004 poprzez obywatelstwo polskie automatycznie nabywa się też obywatelstwo Unii Europejskiej). Lecz, bez zakazywania im śląskości, tak jak ją rozumieją i pragną kultywować; bez zabraniania im bycia Ślązakami.

 

Dùn Dè / Dundee

Marzec 2016

Krótka historia Ślązaków w okrutnym XX stuleciu widziana przez pryzmat technik prześladowania grupowego

Krótka historia Ślązaków w okrutnym XX stuleciu widziana przez pryzmat technik prześladowania grupowego

 

Dr hab Tomasz Kamusella

Reader in Modern History

University of St Andrews

 

 

Niemieckie państwo narodowe powstało w roku 1871, a jego polski odpowiednik 47 lat później, w roku 1918. Obydwa, wzorując się na Francji, jako normatywnym modelu organizacji państwowości, przyjęły ideę totalnej homogeniczności (jednorodności) językowo-etnicznej. Niemcy miały być państwem dla wszystkich niemieckomówiących, a najlepiej jeszcze wyznania protestanckiego. Tak samo Polska miała stać się państwem wyłącznie dla Polaków, czyli wszystkich mówiących po polsku, i najlepiej także katolików. Wielojęzyczni Ślązacy, w domu i po swoich miejscowościach mówiący po śląsku, w urzędach i szkole po niemiecku, a w kościele po łacinie i po polsku zupełnie nie pasowali do tego modelu. Wedle „prawdziwych Niemców” posługiwali się „niepoprawnie” niemczyzną, a ich język był postrzegany z Berlina jako mieszanka słowiańsko-germańska, taki sobie „wasserpolski”. Podobnie widzieli Ślązaków „prawdziwi Polacy”, wedle których ci pierwsi mówili „po chłopsku” jakąś tam „zepsutą”, lub „zanieczyszczoną” polszczyzną.

 

Cóż było czynić? W roku 1922, pod międzynarodowym nadzorem Ligii Narodów, podzielono Górny Śląsk między Niemcy i Polskę. Społeczność międzynarodowa, w tym i Francja, narzuciły niechętnych temu rozwiązaniu Berlinowi i Warszawie, obowiązek poszanowania praw mniejszości. Z tym, że w zapisach na ten temat wyszczególniono jedynie Niemców, Polaków i Żydów. Ślązacy zostali pominięci, bowiem nie mieli własnego państwa albo międzynarodowego lobby, które by się wstawiło za nimi. Wedle cyrkularza wałujewskiego z roku 1863, zadecydowano w Imperium Rosyjskim, że języka małoruskiego (tj. ukraińskiego) nie ma, nie było i być nie może. Że to nic innego jak tylko chłopski język rosyjski „zanieczyszczony” przez polszczyznę. Stąd wypłynął wniosek, iż małoruski to chłopsko-regionalny dialekt języka wielkoruskiego (to jest rosyjskiego), który najlepiej „uwolnić” z „nieodpowiednich wpływów pańsko-polskich” przez zakaz wydawania publikacji w tymże języku.

 

Idąc tym tropem, w niemieckiej części Górnego Śląska ogłoszono, że wasserpolski to nic innego niż „kulturowy dialekt” języka niemieckiego, a szkoła niemiecka, wkrótce nauczy Ślązaków mówić i pisać poprawną niemczyzną. Podobnie po polskiej stronie granicy ogłoszono, że „śląska popsuta polszczyzna” to dialekt języka polskiego, a wkrótce polska szkoła go naprawi. Liga Narodów gwarantowała polskie szkolnictwo mniejszościowe w Niemczech oraz jego niemiecki odpowiednik w Polsce. Berlin stopniowo ograniczał to pierwsze, aż do jego zaniku tuż przed wybuchem II wojny światowej. Warszawa postępowała podobnie, lecz nie miała instrumentów prawnych do przeprowadzenia likwidacji prywatnego szkolnictwa niemieckojęzycznego hojnie wspieranego z Niemiec. Lecz od zaprowadzenia dyktatury w roku 1926 w Polsce, administracja państwowa zakazywała śląskim rodzicom posyłania dzieci do szkół niemieckojęzycznych, argumentując, że jak rodzice „mówią po polsku” (jak interpretowano fakt używania śląszczyzny) to muszą zapisywać dzieci do szkół polskich.

 

W międzyczasie, w polskiej części Górnego Śląska, nie oglądając się na prawo i wolę mieszkańców, wszystkie nazwy miejscowe i geograficzne spolonizowano już w roku 1922. Paralelny proces zastępowania nazw „zbyt słowiańskobrzmiących czysto niemieckimi” po niemieckiej stronie granicy rozpoczął się po zaprowadzeniu dyktatury nazistowskiej w roku 1933. Jednak zmiany te dokonywano gradualnie przy współudziale mieszkańców i samorządu. Jednak ani w Polsce, ani w Niemczech nawet na chwilę nie rozważano możliwości wprowadzenia śląskojęzycznych form nazw miejscowych. W obu częściach podzielonego regionu naciskano też na ludność, żeby zmieniała imiona i nazwiska na „bardziej odpowiednie”, tj. na „czysto polskie” w Polsce oraz „czysto niemieckie” w Niemczech.

 

Jako wzór dla tych procesów administracyjnych wzięto germanizację szkolnictwa, nazw miejscowych oraz imion i nazwisk w Alzacji pod władzą Niemiec w latach 1871-1918, a następnie paralelny proces ufrancuszczania tychże po przejęciu tego regionu przez Francję w okresie międzywojennym.

 

Powyżej opisane procesy germanizacji oraz polonizacji w Górnym Śląsku zostały znacznie ułatwione przez wymianę ludności, oficjalnie zwaną „prawem opcji”. W polskiej części regionu osoby czujące się Niemcami mogły zadeklarować przynależność do narodu niemieckiego i tym samym zachowywały obywatelstwo niemieckie, jednak po pewnym ustawowym okresie musiały opuścić Polskę. Tak samo działo się w przypadku osób deklarujących przynależność do polskiego narodu w niemieckiej części regionu, z tą różnicą, że owe osoby traciły wtedy obywatelstwo niemieckie oraz nabywały polskie. Tą drogą, głównie w latach 20. XX wieku, około 110 tysięcy osób wyjechało z polskiego Górnego Śląska do Niemiec oraz około 100 tysięcy z niemieckiej części regionu do Polski.

 

Wzorem dla tego rozwiązania była umowa z roku 1919 o wymianie ludności między Grecja i Bułgaria, oraz ta szerzej znana z roku 1923 o wymianie ludności pomiędzy Grecją a Turcją. Wcześniej, w ostatnich dwóch dekadach wieku XIX, jednostronnie usuwano z Cesarstwa Niemieckiego „nielegalnych obcokrajowców”, głównie etnicznych Polaków (katolików) bądź Żydów będących poddanymi rosyjskiego cara oraz austrowęgierskiego kajzera, jak i Duńczyków, poddanych króla Danii.

 

„Oczyszczanie” czyli etniczno-językowe „ujednorodnianie” państw narodowych Europy Środkowej przeszło w fazę gigantycznych czystek etnicznych oraz ludobójstwa w latach II wojny światowej i zaraz po niej. W 1939 roku cały Górny Śląsk ponownie znalazł się w granicach Niemiec. We wcześniej polskiej części regionu natychmiast zastąpiono polszczyznę niemczyzną w funkcji języka oficjalnego, zlikwidowano szkolnictwo polskojęzyczne, zgermanizowano wszystkie nazwy miejscowe i geograficzne oraz zakazano posługi duszpasterskiej po polsku jak i wydawania jakichkolwiek publikacji w tym języku. Z terenu byłej polskiej części Górnego Śląska wygnano ponad 80 tysięcy osób (w przeważającej części etnicznych Polaków z Galicji), które (lub ich rodzice) nie legitymowały się obywatelstwem niemieckim przed rokiem 1922. Pozostała ludność, czyli głównie Ślązacy, zostali podzieleni na cztery grupy (I, II, III i IV) mające odzwierciedlać ich bliskość lub oddalenie kulturowo-etniczne od narodu niemieckiego. Ten proces klasyfikacyjny, oficjalnie znany pod mianem niemieckiej listy narodowej (DVL, Deutsche Volksliste), był wzorowany na podobnej klasyfikacji etniczno-kulturowej na cztery grupy (A, B, C i D), jaka Paryż zaprowadził w roku 1918 na terenie odzyskanej Alzacji, celem przeprowadzenia épuration („oczyszczenia”) tego regionu z Niemców.

 

Po zakończeniu II wojny światowej cały Górny Śląsk znalazł się w granicach powojennej Polski. Alianci zadecydowali w Poczdamie, że z terenów niemieckich włączonych do Polski oraz ZSRS, jak i z obszaru Czechosłowacji i Węgier zostaną wysiedleni wszyscy Niemcy. Proces ten określono w umowie poczdamskiej eufemizmem „transfer ludności” (population transfer). Jednak nie zastosowano tego wysiedlenia w Górnym Śląsku, jako że niezniszczony w czasie wojny górnośląski przemysł, w drugiej połowie lat 40. XX stulecia, produkował od 3/4 do 1/3 całości polskiego PKB. Bez tej produkcji odbudowa kraju byłaby o wiele powolniejsza i trudniejsza, o ile w ogóle mozliwa. A przemysł ten potrzebował wysoce (jak na tamte czasy) wyspecjalizowanej siły roboczej, której przedwojenna Polska nie posiadała nigdzie indziej poza Górnym Śląskiem. Stąd podjęto decyzję o zatrzymaniu całej ludności Górnego Śląska. W tym celu wykorzystano DVL na terenie przedwojennej polskiej części tego regionu, a w niemieckiej części przeprowadzono klasyfikację ludności na trzy grupy. Proces ten zwano „rehabilitacją narodową” w pierwszy przypadku oraz „weryfikacja narodową” w drugim. Wysiedlono jedynie niewielką grupę „Niemców”, którą te paralelne procesy „ujawniły”. Za to zachowano w kraju (często poprzez uniemożliwienie im upragnionego wyjazdu do Niemiec) ponad milion „zrehabilitowanych” oraz prawie milion „zweryfikowanych”.

 

„Zweryfikowanych” często określano nowym biurokratyczno-politycznym terminem „autochtoni”. W popularnym użyciu termin ten często rozciągano także i na „zrehabilitowanych”. Oficjalnie autochton to była osoba narodowości polskiej, jednak niedostatecznie świadoma swej polskości. Państwo miało dopomóc autochtonom w „odzyskaniu” tej ich „prawdziwej świadomości” (oczywiście, bez względu na ich własne poglądy i życzenia w tym względzie) poprzez „repolonizację” dla „zrehabilitowanych” oraz „odniemczanie” dla „zweryfikowanych”. Polegało to na natychmiastowej likwidacji szkolnictwa niemieckojęzycznego, zastąpieniu niemczyzny polszczyzną w funkcji języka urzędowego, polonizacji wszystkich nazw miejscowych i geograficznych, oraz imion i nazwisk autochtonów bez prawa do odwołania. Zniszczono (czy też jak oficjalnie mawiano „usunięto) wszystkie „ślady niemieckości”, czyli pomniki, biblioteki, książki i czasopisma w zbiorach domowych, napisy na budynkach, urządzeniach, maszynach oraz grobach. Zakazano też posługiwania się publicznie i prywatnie językiem niemieckim. Opornych karano mandatami, wyrzuceniem dzieci ze szkoły, zwolnieniem z pracy, oraz utratą mieszkania czy gospodarstwa. A dla „upartych przestępców językowych” zorganizowano specjalny obóz pracy przymusowej w Gliwicach.

 

Takie systematyczne i gruntowne niszczenie „śladów” innej narodowej czy też etnicznej przeszłości danego obszaru znane jest z Grecji, gdzie od lat 30. XIX stulecia w podobny sposób „rozprawiono się” z otomańską przeszłością, czyli książkami pisanymi pismem arabskim, meczetami, nagrobkami muzułmańskimi itp. Zgrecyzowano też wszystkie nazwy miejscowe i geograficzne oraz imiona i nazwiska ludności. W „wymianie ludności” z roku 1923 gros muzułmanów wygnano do Turcji, skąd w zamian przyjęto tamtejszych prawosławnych. Lecz wkrótce okazało się, że nie każdy prawosławny mówi po grecku. Tak więc zakazano mówienia oraz wydawania publikacji po albańsku, arumuńsku, słowiańsku czy też turecku. Zlikwidowano też nieliczne szkoły używające tych języków. Określenie język słowiański używano, aby nie mówić o języku bułgarskim czy południowym serbsko-chorwackim (lub macedońskim, jakbyśmy go dziś nazwali). Podobnie też, żeby nie wspominać o albańszczyźnie, mowę prawosławnych Albańczyków przemianowano na arvanatika. Ponadto, kiedykolwiek zaszła konieczność ograniczonego użycia w piśmie arvanatiki, słowiańskiego lub tureckiego, czyniono to wyłącznie literami greckiego alfabetu.

 

Wszyscy zostali Grekami, choć niektórzy przez jakiś czas byli nie-greckojęzycznymi Grekami. Dopóki ich dzieci nie nauczyły się „porządnie po grecku”. To tak jak Ślązacy w międzywojennych Niemczech, którzy często byli określani pojęciem eigenesprachige Deutsche, czyli „nie-niemieckojęzyczni Niemcy związanymi z narodem niemieckim poprzez wspólnotę kultury niemieckiej”. A zastąpienie etnonimu Niemiec lub Ślązak w Górnym Śląsku biurokratycznym określeniem „autochton”, jako żywo przypomina grecką praktykę nazywanie języka albańskiego „arvantiką”, a języków bułgarskiego i macedońskiego „językiem słowiańskim”.

 

W wewnętrznych dokumentach partyjnych i państwowych często mawiano o autochtonach jako „krypto-niemcach” (tak, zaraz po wojnie słowo „niemiec” pisano z małej litery), co pokazywało jak polska władza ludowa rzeczywiście postrzegała Ślązaków. Do roku 1990 zupełnie zakazano używania etnonimu Niemiec w odniesieniu do kogokolwiek z autochtonów w Górnym Śląsku. Oficjalnie w PRLu nie było żadnych miejscowych Niemców, i stąd żadnej mniejszości niemieckiej, a tym bardziej w autochtonicznym przecież Górnym Śląsku. Instytut Śląski w Opolu wiódł w badaniach, które „jasno udowadniały oczywiste” nie-istnienie mniejszości niemieckiej w Polsce. Górnośląscy Niemcy i Ślązacy mogli być tylko i wyłącznie autochtonami. Sytuacja ta była podobna do tej z zakazem używania etnonimu „Kurd” oraz lingwonimu „język kurdyjski” w Turcji od lat 30tych XX wieku do początku drugiego dziesięciolecia XXI stulecia. W tym to okresie wszyscy Kurdowie w Turcji byli znani pod oficjalnym mianem „górskich Turków”, czyli zostali regionalną grupą etnicznojęzykowo zdefiniowanego narodu tureckiego. Sformułowanie to nie pozostawiało miejsca dla języka kurdyjskiego, który miał zostać zlikwidowany przez szkolnictwo i mass media tureckojęzyczne przy walnym udziale systemu dotkliwych kar za mówienie po „nie-turecku”. Podobnie jak to miało miejsce z językiem niemieckim w Górnym Śląsku za komunizmu.

 

Takie „znikanie” mniejszości etnicznojęzykowych stosowano na wzór Polski, Grecji i Turcji także w ludowej Bułgarii lat 80. XX wieku. Wtedy to wszystkim Turkom (muzułmanom) przymusowo zmieniono „arabsko-islamskie” imiona i nazwiska na „czysto bułgarsko-słowiańskie, oraz „zniknięto” wszystkich Turków ze statystyk i życia publicznego. Z dnia na dzień stali się swojskimi „Bułgarami wyznania mahometańskiego”. A wyznanie to nie stanowiło żadnego problemu, bo w tym samym czasie zamknięto wszystkie meczety i zakazano praktykowania świąt i obrzędów muzułmańskich, włącznie z obrzezaniem chłopców oraz „tradycyjnym ubiorem mahometańskim” (zwłaszcza dla kobiet). Równolegle zakazano posługiwania się „obcymi językami”, co było określeniem-kodem na „turecczyznę”, żeby nie wymieniać jej zakazanego miana. Niewdzięczni jednak „Bułgarzy-mahometanie”, na fali pierestrojki, w maju 1989 roku, podjęli serię szerokich protestów, głodówek i demonstracji, dlatego latem tamtego roku, 360 tysięcy z nich wygnano do Turcji.

 

Oficjalnie do granicy byli wciąż Bułgarami, ale w momencie jej przekroczenia, w Turcji stawali się Turkami, łącznie z prawie automatyczną utratą obywatelstwa bułgarskiego przy równoczesnym nabyciu obywatelstwa tureckiego. Podobnie rzecz się miała z autochtonami górnośląskimi po zakończeniu poczdamskich wysiedleń w roku 1950. Do granicy byli Polakami, ale po jej przekroczeniu, w RFN, stawali się Niemcami, chociaż biurokratycznie określanymi jako Aussielderzy („przesiedleńcy”). Tak samo jak w bułgarskim przypadku, na granicy zarówno tracili obywatelstwo polskie, jak i nabywali niemieckie. W latach 1950-1992 około 800 tysięcy górnośląskich autochtonów wyjechało do RFN, dołączając tam do podobnej liczby Ślązaków i Niemców górnośląskich, którzy już wcześniej, w latach 1944-1950, uciekli, zostali ewakuowani lub wysiedleni z własnego hajmatu.

 

W roku 1990 uznano istnienie mniejszości niemieckiej w Polsce, i okazało się, że wbrew zaklęciom za czasów PRL i wysiłkom naukowców z Instytutu Śląskiego w Opolu, gros członków tejże mniejszości zamieszkuje w Górnym Śląsku, a zwłaszcza w jego zachodniej połowie. Stąd wniosek, że większość członków tejże mniejszości wywodzi się spośród „zweryfikowanych”. W latach 90tych XX stulecia, około 300-400 tysięcy uznanych Niemców zamieszkiwało w Górnym Śląsku. Jako że do dziś nie odtworzono niemieckojęzycznego szkolnictwa mniejszościowego, nie istniej w Polsce nawet najmniejsza wioska lub dzielnica miejska, gdzie niemczyzna byłaby językiem dnia codziennego. Stąd w ogromnej większości Niemcy z Górnego Śląska to eigenesprachige Deutsche, czyli „nie-niemieckojęzyczni Niemcy związani z narodem niemieckim poprzez pamięć o niemieckiej wspólnocie kulturowo-językowej”. Językiem ich dnia codziennego jest śląszczyzna (a coraz częściej i standardowy język polski).

 

W związku z normatywnym przywiązaniem do etnicznojęzykowej definicji narodu w Europie Środkowej oraz z powodu stopniowego odchodzenia najstarszego pokolenia, które jeszcze uczęszczało do szkół niemieckich przed rokiem 1945, w ćwierćwieczu po upadku komunizmu, coraz więcej członków młodszych generacji mniejszości niemieckiej poczęło się identyfikować jako Ślązacy, Ślązacy-Niemcy, Ślązacy-Polacy, Ślązacy-Europejczycy oraz Ślązacy-Niemcy-Polacy. Spowodowało to spadek liczby Niemców do około 150 tysięcy. Pierwszy postkomunistyczny spis z roku 2002 już odzwierciedla tą tendencję, choć z drugiej strony został silnie zmanipulowany w zakresie deklaracji języka śląskiego oraz przynależności do narodu śląskiego. Przecież jak nie ma już Niemców to pozostali, jak uważa się w Warszawie, powinni być już „po prostu” Polakami. To na podobną modłę swobodne podejście do danych jak w sanacyjnym spisie z roku 1931, kiedy to „udowodniono”, że z etnicznej perspektywy województwo śląskie było wtedy „najbardziej polskim” ze wszystkich polskich województw. Lecz już wkrótce okazało się, jak o tym pisałem powyżej, że w czasie wojny mieszkały tam wyłącznie osoby legitymujące się wpisem na niemiecką listę ludnościową (tzw. Volksdeutsche, folksdojcze), które za PRLu przemianowano na „zrehabilitowanych autochtonów”.

 

Drugi postkomunistyczny spis z roku 2011, rzetelniej przeprowadzony po napomnieniach z samego ONZ, wykazał ponad 800 tysięcy osób przynależnych do narodu śląskiego oraz ponad pół miliona osób śląskojęzycznych. Ale Warszawa postanowiła nie uznawać tych wyników, a tym bardziej przyjąć do wiadomości fakt istnienia śląskiej mniejszości narodowej oraz języka śląskiego. Jako żywo sytuacja ta przypomina tą z pierwszego postkomunistycznego spisu w Bułgarii z roku 1992. Na południe od Sofii, w gminie Jakoruda i okolicy prawie 40 tysięcy osób zadeklarowało się jako Turcy. Wzburzeni tą „zdradą” nacjonaliści bułgarscy przeprowadzili dochodzenie parlamentarne, w trakcie którego „odkryto”, że deklaracje przynależności do narodu tureckiego złożyli słowiańskojęzyczni muzułmanie. Stąd wyciągnięto „logiczny wniosek”, że o ile nie mówią po turecku, to nie mogą być Turkami. Na tej podstawie, w roku 1993, nie oglądając się na wolę samych zainteresowanych oraz na zasady demokracji, Parlament Bułgarii unieważnił wyniki spisu dla Jakorudy i odgórnie zaklasyfikował tamtejszych Turków jako „Bułgarów-mahometan”.

 

W Polsce, jak i w Bułgarii, oficjalnie szanuje się prawa mniejszości, bowiem tego wymaga od Warszawy Unia Europejska. W roku 1993 UE na szycie w Kopenhadze, przyjęła postanowienie o tzw. trzech kryteriach kopenhaskich, które państwa kandydackie musza spełnić zanim Unia będzie mogła rozpocząć z nimi negocjacje członkowskie. Kryterium polityczne, między innymi, stanowi, że państwo kandydackie musi szanować prawa mniejszości. Polska czyni to względem Karaimów, Litwinów, Tatarów, Ormian, Romów czy Niemców. Jednak wszystkie oficjalnie uznane w Polsce mniejszości, liczbowo nie przekraczają 1 procenta ludności całego kraju. A osoby, które faktycznie znają i posługują się językami tychże mniejszości to mniej niż pół procenta populacji.

 

Uznanie mniejszości śląskiej oraz jej języka śląskiego spowodowałoby „dramatyczny wzrost” etnicznych nie-Polaków i osób nie-polskojęzycznych do 2-3 procent. A to, według polskich nacjonalistów etnicznojęzykowych (tzw. endeków), którzy obecnie kształtują polska politykę, na pewno stanowiłoby już „poważne zagrożenie jedności i spójności Polski oraz samego istnienia państwa”. Dogmat konieczności ciągłego umacniania jednorodności Polski i Polaków wciąż trwa. Dlatego w tej sytuacji Ślązacy oraz śląszczyzna musza pozostawać poza nawiasem prawa. Bowiem przestrzeń liczbowo-statystyczną dla mniejszości, co mogą liczyć na uznanie w Polsce wyznaczają z jednej strony kryteria kopenhaskie, a z drugiej zasada jednego procenta. Dla Ślązaków oraz śląszczyzny „siłą rzeczy” zabrakło miejsca na tej krótkiej ławce. Dlatego w wypadku Ślązaków Warszawa wzoruje się na tureckim „rozwiązaniu” dla „problemu kurdyjskiego”. Wedle administracji państwowej Ślązacy to nic innego niż „grupa regionalno-etnograficzna” lubo „grupa społeczna” (inaczej mówiąc „robotnicy oraz chłopo-robotnicy” i ich zstępni z Górnego Śląska) narodu polskiego, a ich mowa to taka tam sobie poślednia i godna jedynie zapomnienia „gwara” języka polskiego.

320px-Śląsko_godka_-_konferencja_30.06.2008_4p

Dùn Dèagh / Dundee

Wielkanoc 2016

Henryk Waniek – „Ślązak z dystansu” – wywiad Beaty Dżon

Henryk Waniek jest wybitnym śląskim malarzem, grafikiem, pisarzem, publicystą, krytykiem.

Henryk Waniek (fot. Natalia Długosz)

Henryk Waniek (fot. Natalia Długosz)

Mieszka poza Śląskiem. Mówi, że „najtrudniej być Ślązakiem u siebie.”  Właśnie obchodzi 74. urodziny i oto pojawia się jego nowa książka, podróż w czasie do dawnej Szklarskiej Poręby na Dolnym Śląsku, do kolonii artystycznych przełomu XIX i XX wieku, powstających wokół braci Carla i Gerharta Hauptmannów (ten ostatni w 1912 otrzymał Literacką Nagrodę Nobla). „Cmentarz Nieśmiertelnych” Wańka jest pierwszą książką wrocławskiego wydawnictwa Arch2pelag, nawiązującego do idei Archipelagu berlińskiego (1983-87), ważnego społeczno-politycznego wydawnictwa zajmującego się problematyką i literaturą Europy Środkowo-Wschodniej (publikowali tam m.in. Herling-Grudziński, Grass, Duerenmatt, Grynberg, Odojewski).

Beata Dżon – Czy jest Pan Ślązakiem?

Henryk Waniek – Tak, czuję się Ślązakiem. Może dokładniej powinienem powiedzieć –  Górnoślązakiem, bo to jest w Polsce najtrwalsza tradycyjna część Śląska. Ale pewna ignorancja pożal się Boże „fachowców” sprawiła, że dzisiaj mówi się „Śląsk” o jego małej części, która nie jest nawet całym Górnym Śląskiem, choć obejmuje regiony ze Śląskiem nie mające nic wspólnego: Ziemię Częstochowską, Żywiecczyznę, Zagłębie Dąbrowskie i bielską część Małopolski. A tradycyjnie górnośląska Ziemia Opolska jest już całkiem osobnym tworem administracyjnym. O Śląsk Dolny to już lepiej nie pytać. Mała kto w Polsce wie dokładniej, co to takiego – Śląsk? Same stereotypy i bzdury. Można odnieść wrażenie, że Polacy nie tylko nie znają swego kraju, ale nawet nie chcą go znać. Nic dziwnego, skoro geograficznie biorąc jest to kraj wymyślony przez Stalina.

BD – Co powinniśmy wiedzieć o Śląsku, a „boimy się o to zapytać”?

HW – Jeśli idzie o powinność, a już szczególnie o chęć wiedzy, żaden strach ani obawy nie mogą być przeszkodą. Ilość spraw niejasnych, umyślnie pogmatwanych, skłamanych, zepchniętych w milczenie, jest tak ogromna, że każdej osobie zainteresowanej starczy tego na całe życie. Ale żeby rzeczowo odpowiedzieć na pani pytanie zaryzykuję jeden przynajmniej przykład: boimy się tej oczywistej prawdy, że Śląsk ma swoją historię, całkowicie odrębną od historii Polski, przynajmniej od końca XIII wieku. A już na pewno od traktatu w Trenczynie na początku XIV. To, że w roku 1919 Polsce udało się uszczknąć kawałek Śląska na dwadzieścia lat, a po roku 1945 cały Śląsk, na następnych lat siedemdziesiąt, tworzy jedynie jakąś mikro-historię, zresztą pełną niechlubnych rozdziałów.

BD –  Wypędzenia Ślązaków, którzy byli uznawani za jedno z Niemcami, gwałty, przymusowa spolszczanie, co jeszcze?…

HWTak, wszystko to razem, plus te obozy, nierzadko w tym samym miejscu, gdzie były obozy hitlerowskie, o czym tam niechętnie się mówi, wywózki ludności śląskiej do ZSRR, wszelkie dyskryminacje i bezprawie. Dużo by tego było, ale ja się właściwie tym nie zajmuję. Jeśli dziś mnie coś szczególnie porusza, to te niezliczone dewastacje na substancji kultury śląskiej. Co najmniej dwie trzecie obiektów w Galerii Sztuki Średniowiecza w Muzeum Narodowym w Warszawie to są obiekty zwiezione z poniemieckiego Śląska. Fachowo zajmował się tym profesor Stanisław Lorenz. Co najmniej drugie tyle padło pastwą szabru, sowieckiego też, ale przede wszystkim polskiego. A później ta sukcesywna eksterminacja kulturowej substancji Śląska: pałace, parki, pomniki, cmentarze, miejsca pamięci, w wielu przypadkach całe miasta. Nie mówię tu o skutkach działań wojennych, tylko o rzeczach, które się dokonały po roku 1945. To wszystko jest takie zawstydzające.

BD – Nie lubi Pan dzisiejszych Katowic. Szyby kopalniane nad centrami handlowymi, dworzec kolejowy-supermarket zamiast pomnika modernizmu, rynek bez charakteru, może lista „krzywd” jest większa?

HW – Katowice są moją miłością, bo to miasto mojego dzieciństwa, pas startowy do życia dorosłego. Jako pisarz, a też jako malarz, dałem tego niezliczone dowody. Nawet w tej okrzyczanej brzydocie przemysłowego krajobrazu dostrzegam jeden z przejawów piękna. Natomiast dzisiejsze Katowice, a szczególnie to, co z nimi zrobiono po mniej więcej roku 1998, uważam za skandal. Powodem tego, jak myślę, jest po prostu niedostatek społeczności obywatelskiej miasta. Musiałbym to bardziej szczegółowo omówić odwołując się do historii procesów administracyjnych miasta, bardzo gwałtownej, choć niedługiej, bo w roku bieżącym Katowice obchodzą zaledwie swoje 150 urodziny. Katowice mojego dzieciństwa to był kawałek, który można było obiec w ciągu godziny. Dziś jest to jednak moloch, w którym zgubiły się zalążki jego historii: domy, gmachy, miejsca pamięci, a przede wszystkim specyficzny „duch miejsca”. To jedyne miasto, jakie znam, w którym zamiast przybywać zabytków, jest ich coraz mniej.

BD – Ale jednak powstają wspaniałe obiekty, jak NOSPR czy Muzeum Śląskie, wykorzystujące szyb górniczy, element przynależny charakterowi Katowic. Zabytki można ratować,  wydobywać z zapomnienia, co innego jeszcze – chcieć je w ogóle cenić.

HWMam swoją własną filozofię urbanistyki, a w dodatku ani za grosz wiedzy o współczesnej polityce inwestowania oraz o technikach mydlenia oczu opinii publicznej. Cieszy mnie, że powstał gmach NOSPR-u, ale na moje wyczucie, cały ten zgiełk wokół tego jest aktem medialnym. O Muzeum Śląskim wolałbym się wypowiadać za lat – powiedzmy – dziesięć, bo istnieje zaledwie od sześciu miesięcy. W ciągu lat bez mała czterdziestu, które przemieszkałem w Katowicach widziałem powstanie niejednego „cudu architektury”. Po większości nie ma dziś śladu. Ale to wszystko wymagałoby dłuższej debaty, więc już gryzę się w język.

BD – Co ludzie z innych regionów, nasadzani na Śląsk, wnieśli/odebrali.

HW – To bardzo złożony problem. W swojej historii Śląsk zawsze był krajem otwartym. Tędy przebiegały ważne szlaki handlowe. Był ważnym poligonem gospodarczym i przemysłowym Europy. Dynamika tutejszego życia zawsze była magnesem dla ludów ościennych. W końcu to na Śląsk (podobnie jak na Dzikie Pola) zbiegali z Polski chłopi pańszczyźniani, ponieważ mogli tu liczyć na bardziej ludzkie traktowanie. Tutaj znajdowały się liczne mniejszości etniczne i wyznaniowe oraz grupy zawodowe przybyłe czasem z bardzo daleka. Czym innym jednak były migracje ludności, jakie wystąpiły po pierwszej, a jeszcze bardziej po drugiej wojnie światowej. W ich chaosie, a przede wszystkim w dramatycznym przebiegu, łatwo jest się dopatrzeć wszelkiego zła, co oczywiście bywa grubym uproszczeniem. Różnie bywało, ale znam też wielu dzisiaj zawziętych Ślązaków, nie chcę ich nazywać nacjonalistami, których korzenie nie mają ze Śląskiem nic wspólnego. Bo Śląsk to jest wybór,  a nie tylko wyrok.

BD – Czemu opuścił Pan Śląsk, na który tak chętnie wraca?

HW – Życie na Górnym Śląsku nie było szczególnie baśniowe. To była polityczna i gospodarcza Katanga. A do tego kulturalne zadupie. Ale jakoś z przyjaciółmi sobie z tym radziliśmy. Nie narzekam. Dzięki temu lepiej znam życie. Mógłbym oczywiście jego resztę spędzić w Katowicach, ale zmiany jakie w nim zaszły w drugiej połowie lat siedemdziesiątych postawiły mnie przed wyborem: Katowice albo Mazowsze. Nie muszę dodawać, że w tamtym czasie właściwie jedynym miastem w Polsce, godnym tej nazwy, była Warszawa. I na to się zdecydowałem, choć o zerwaniu ze Śląskiem nie ma mowy, nawet do dzisiaj. Powiedziałbym, że obecnie Śląsk jest jedyną rzeczą, która mnie w Polsce obchodzi. Bo to jest dla Polski nieoceniona nauka. Niestety Polska nie lubi się uczyć. Ale tej mojej przeprowadzce zawdzięczam nawet pogłębienie się mojego stosunku do Śląska. Bo wiele rzeczy, których tam nie widziałem, bo były zbyt blisko, zobaczyłem dopiero z odległości. Zresztą dotyczy to już całego Śląska, nie tylko Górnego. To jest dopiero temat!

BD – A Pan nieustannie drąży go w swoich książkach. Maluje słowami. Niechętnie lub wcale, tak słyszałam od Pana wydawcy, rozmawia Pan o swoim wcieleniu malarskim. To wszak jeden Henryk Waniek, twórca.

HW – No tak, jestem człowiekiem wielu dyscyplin. Moje wykształcenie artystyczne sprawiło, że byłem przez długi czas aktywny w dziedzinie sztuk wizualnych, jak się to dziś pięknie nazywa. Ale w pewnym momencie uznałem, po pierwsze, że mając jakieś umiarkowane sukcesy w dziedzinie malarstwa zrealizowałem większość tego, o co mi chodziło. Mógłbym, co prawda, trwać przy tym, powtarzać do znudzenia już sprawdzone numery. Ale ponieważ przestał nam nad głową świstać bat cenzury, uznałem, że należy się zabrać za poważną pracę pisarską, do czego zresztą zawsze miałem słabość. A dodam, że pisanie to jest rzeczywiście trud i harówka. Lecz i o wiele większa satysfakcja, bo pisanie to jest możliwość dochodzenia do prawdy.

BD – A czy jako znany Ślązak, znawca i miłośnik Śląska, jednocześnie prowadzący z nim krytyczny dyskurs jest Pan o tenże pytany, czy ktoś jest go ciekaw w innych częściach kraju?

HWPonieważ jestem jednak rozpoznawany jako taki, jak mnie Pani określiła, należę do kręgu osób, dla których Śląsk już nie jest czymś egzotycznym. Ale na przestrzeni lat ten krąg się powiększa. Nieznacznie. W sytuacjach publicznych czasem usiłuję dzielić się moja wiedzą i doświadczeniem, ale nie wiem, czy to w ogóle działa. Czasem odnoszę wrażenie, że Śląskiem interesują się bardziej za granicą niż w Polsce. Bo nawet mieszkający we Wrocławiu i tam robiący swe kariery naukowcy (przez uprzejmość nie włożę tego słowa w cudzysłów) w dużej części mają wiedzę o regionie na poziomie budzącym litość. Na szczęście jednak krąg ludzi żyjących i działających dla Śląska nie jest znów taki mały. I to przynosi jakieś owoce. Staram się mieć w tym swój udział.

BD – A propos dochodzenia do prawdy. Głośno się zaczyna obchodzić 1050, jakoby okrągłą rocznicę chrztu Polski, rozważając, czy Mieszko I jest godzien, by o nim przy tym wspominać. Co Pan o tym myśli, komu to potrzebne, co ma pokazać?

HW – Jako pisarz muszę oczywiście, choć przecież amatorsko, żyć historią. A historia jest polem bitwy, na którym różne idee skaczą sobie do gardeł, mnożą obelgi i kłamstwa, niby bona fide. Jestem z natury rewizjonistą. Pamiętam jak niegdyś prezydent, magister Aleksander Kwaśniewski, z oburzeniem komuś zarzucał, że chce historię pisać na nowo. Otóż, historię zawsze trzeba pisać na nowo. I to nie dla podłych propagandowych efektów, ale z intencją przybliżania jej prawdy. A prawda nie jest „polska” czy „katolicka”, co szczególnie bym akcentował, jako że żyjemy w epoce wzmożonego kłamstwa, które się chętnie osłania przymiotnikami i chce być „prawdziwe”. Co zaś do grzechów, jakich dopuszczają się bliźni, jeśli jestem w stanie, usiłuję im przeciwdziałać. Ale staram się nie wpadać w styl prokuratorski czy sędziowski. Nie ja za te grzechy będę smażył się w piekle. Mam swoje. Nie chcę się wdawać w kwestie wyznaniowe, ale przypomnę, że katolicy, niemieccy Ślązacy przed wojną pielgrzymowali na Jasną Górę i to była część ich tradycji. Gdy w latach osiemdziesiątych w Bardzie Śląskim odbyła się msza po niemiecku, zresztą w kościele wzniesionym przez Niemców, już w Warszawie pan Urban, wówczas rzecznik rządu, trąbił z całą mocą, że oto dokonał się zamach na autorytet państwa polskiego.

BD – Polska rzeczywistość polityczna wyskakuje poza ramy przyzwoitości, drapieżnie gromadzi łupy. Jakie Pan by napisał zakończenie tej historii?

HW – No tak, chciałoby się żyć w czasach mądrych, spokojnych i dostatnich. Skoro jest jednak inaczej, starajmy się przynajmniej w życiu osobistym cenić mądrość, spokój i dostatek. Nie sądzę, żeby nasze czasy były jakoś szczególnie wariackie. Historia polityczna pęka w szwach od większych i mniejszych obłędów. Od zawsze. Z małymi wyjątkami w czasach jakichś pół-legendarnych władców: Haruna Ar-Raszida, Marka Aureliusza, cesarza Karola IV czy Franza-Josepha. Ale z reguły mamy raczej Napoleonów, Hitlerów, Stalinów czy Bushów.

BD – Kilka słów o Pana najnowszej książce…

cmentarzHWAura Europejskiej Stolicy Kultury w jaką oblekł się Wrocław anno 2016 przyniosła temu miastu wiele cennych inicjatyw, Jedną z nich jest oficyna Arch2pelag. Ona zdecydowała się jako pierwszy tom serii wydać książkę pod tytułem Cmentarz nieśmiertelnych. Jest to zbiór dziesięciu esejów, pisanych przez kilkanaście lat. W lwiej części dotyczą one zagubionej na etapach polonizacji legendy miasta/wsi, która niegdyś nazywała się Schreiberhau. Obecnie – Szklarska Poręba. Do końca swej historii, od przełomu wieków XIX/XX, Szklarska Poręba była jednym z kilku liczących się centrów intelektualnych i artystycznych Niemiec o rozległym międzynarodowym prestiżu. To się skończyło dramatycznie po roku 1945 degradacją do poziomu banalnego kurortu. Moje szkice są próbą odtworzenia tego status quo ante. Ale nie tylko. Są tam również teksty pisane pod dyktando różnych impulsów. Mają służyć pobudzeniu miłości do tego świata gór, pięknego i tajemniczego.

BD – Urodził się Pan w Oświęcimiu w 1942. Pana najwcześniejsze wspomnienie stamtąd? Czy to miejsce jest dla Pana Oświęcimiem, czy Auschwitz?

HW – Tak, moja pamięć trzylatka zachowała kilka pojedynczych obrazów wojny, na przykład bombardowanie Buna-Werke przez Amerykanów. To znaczy, mieli bombardować zakłady chemiczne, ale zrzucili bomby na miasto. W ten sposób moją metrykę urodzenia szlag trafił. Wówczas to było oczywiście Auschwitz, którego historię też należałoby napisać na nowo. Szczególnie tę powojenną, gdy na miejscu zbrodni hitlerowskiej zainstalowała się natychmiast zbrodnia sowiecko-polska. W mojej rodzinie wiele się mówiło o tym, co ostatecznie nie trafiło na kartki podręczników. Trochę się to teraz zmienia, ale w dawkach homeopatycznych, niestety. Zaglądam sporadycznie do Oświęcimia, skąd jako trzylatek zostałem przez matkę wywieziony do Katowic, gdzie się urodziłem na nowo i nie po raz ostatni. No i tak się zamyka krąg naszej rozmowy.

BD – W marcu Pana kolejne urodziny. Czego Pan sobie życzy jako guru młodych Ślązaków, intelektualistów i  innych ciekawych Śląska?        

HW – Nie mam szczególnych życzeń, poza tym może jednym, by zostawić po sobie porządek. Bo jednak jestem bałaganiarzem. Staję na głowie, więc może się uda.

BD – Dziękuję, a w porządek u artysty i tak nie wierzę…

Mówią o Henryku Wańku:

Krzysztof Wysdak, działacz Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego Niemców, członek zarządu na Śląsku Opolskim, znawca, pasjonat historii i kultury Śląska. – Henryk Waniek jest zaskoczeniem. Najpierw jego obraz drukowany w „Śląsku”, obrazek właściwie wielkości pudełka zapałek, Góra św. Anny, biały napis zaciekający na czymś, co wyglądało jak kartka pocztowa; książki o Śląsku pisane jakby przez kogoś, kto rozumie moją/naszą duszę i ziemię, a był z Warszawy – to pierwsze moje spotkanie z H. Wańkiem. Jego eseje fascynują, niespieszne i niepolityczne, bo dotychczas o Śląsku, każdym, i tym Górnym, i tym Dolnym, mówiło się politycznie, umacniało prapiastowskie prawa i tęsknoty, podawało się je dalej jakby w obawie i nie do końca wierząc w te słowa samemu, bo były za głośne i zbyt proste, żeby tego inaczej nie ująć. Potem odkryłem obrazy, wieloznaczne, oparte o znaki tajemne, masońskie, alchemiczne, duchowe, jego udział w Oneironie (ezoteryczna grupa artystów z Katowic, lata 60. ub. wieku, przyp. Red.), publicystyka na wysokim poziomie, a na samym końcu, nie mówiąc o wyznaniu – jego buddyjski spokój i niespieszność. Fantastyczny człowiek.

Jacek Jaśko, fotograf, dziennikarz z Kopańca, kolonii artystycznej w Górach Izerskich, znawca i fascynat Dolnego Śląska: – Henryk Waniek. Wędrowiec, badacz i odkrywca tego, co zazwyczaj ukryte przed wzrokiem i uwagą innych pasjonatów. Przez wiele lat znany głównie z działalności plastycznej, autor obrazów, grafik i rysunków, którym przypinano przeróżne konotacje i określenia. Nie ustając w swym Śląskiem wędrowaniu, wymyka się jakimkolwiek klasyfikacjom i próbom szufladkowania jego przebogatej twórczości. Już to widziano go jako mistyka, ezoteryka czy surrealistę, szukając mniej lub bardziej chybionych porównań, już to próbowano chwytać go w sieci naukowych rozpraw i napuszonych dysertacji. On zaś, niestrudzony w swym odkrywaniu, w swój aparat badawczy włączył słowo i aniśmy się obejrzeli, otrzymaliśmy bogatą biblioteczkę esejów, powieści a także niezliczonych tekstów publikowanych w gazetach, czasopismach, periodykach i aperiodykach. Niektórzy z nas mają w Henryku dobrego znajomego, inni cieszą się głębszą z nim zażyłością. Miło patrzeć, jak grono to z czasem się rozrasta, czego dowodem są pełne sale na spotkaniach autorskich i wernisażach. Wielu z nas za sprawą Henryka doznaje krajobrazu śląskiego w sposób dotychczas nieznany. Jak nikt inny potrafi bowiem Henryk dostrzegać także to, na co pozostawaliśmy dotąd ślepi, ślizgając się zaledwie wzrokiem po przebogatej śląskiej domenie…